To samo chcieć i nie chcieć tego samego, to dopiero stanowi o prawdziwej przyjaźni.
DD IV/28


Dzisiejsza Ewangelia prowokuje mnie do opowieści o przyjaźni. O przyjaźni, która nie jest łatwa. Która rodziła się długo i bez której dziś nie wyobrażam sobie ani chwili.

Na początku naszej historii bł. Franciszek Jordan nie był dla mnie przyjacielem. Był taki „jakiś”, jak jacyś ludzie z Ewangelii, których personalia pozostały do końca nieznane (por. Łk 5,17-26). W gruncie rzeczy nie wiedziałam kim jest i specjalnie mnie to nie interesowało. Normalna rzecz, jest zgromadzenie, musi być założyciel. Co tu roztrząsać.

Ale on sam mną potrząsnął, kiedy zamiast słowami „przedstawił się” tym co i jak robił. Z wyraźnym zaznaczeniem motywacji działań – zawsze chodzi o Boga i drugiego człowieka. Całkiem jak u tych czterech facetów dziś, we fragmencie ze św. Łukasza.

Okazało się wówczas, że to się nazywa pasja, o której jeszcze wtedy pomyślałam: to dobre dla świętych, ale dla mnie? Zgodziłam się więc na paraliż, który tworzyły moje opory, pasowało mi łoże wygody. Zresztą, tyle spraw wokół, z niczym więcej się Ojcze Franciszku do mnie nie przeciśniesz. Daj sobie spokój.

 A on co? On sobie nie pozwalał nawet na chwilę spokoju (por. DD I/166). I dalej robił swoje. Jak się nie da dotrzeć do mojego serca drzwiami, no to oknem. Nic z tego? No to dachem. Tak czy tak – każdym, dozwolonym środkiem (por. DD II/13). A że to ciężko i wysoko, a ja jakby niewspółpracująca (halo, mam „oporny” paraliż!)?  No cóż, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Już to zresztą bł. Franciszek od Krzyża przerobił przez siedemdziesiąt lat życia, w którym zawsze z jakimś balastem i pod górę.

No i w końcu zrobił co chciał, ujawniając na całego, że tu w ogóle nie chodziło o niego, tylko o samego Jezusa. O tego Mesjasza, co przyjdzie, aby odpuścić grzechy i zmienić jakość codziennego życia. Właśnie na tym polega to jego ratowanie dusz (por. DD II/12), które nierzadko dzieje się przez wiarę tych, co nas w porę złapią i z braterską miłością będą nieśli na drogę nadziei.

I tak od paru ładnych lat bł. Franciszek Jordan mnie łapie i cierpliwie nosi do Jezusa, zwłaszcza, gdy zamiast postępować w cnocie, snuję się z dnia na dzień, wmawiając sobie, że tracę „czucie” sensu. Czasem niesie mnie przez słowa modlitwy o jego wstawiennictwo, czasem przez różne zapisy z Dziennika, czasem przez jakiś przedziwny element z jego biografii, który równie mocno może zachwycić jak zawstydzić. Czasem przez coś, co mnie w nim ujmuje, albo przez coś, co denerwuje, bo ujawnia, że ja wcale jeszcze nie chcę tego samego co on. Czasem przez zapamiętany przez współczesnych mu współbraci gest, czy postawę. Choćby to klęczenie godzinami w kaplicy. Jakby puszczał mi oczko i pytał: Czy wiesz, ile w twoim życiu oparte jest o kolana tych, którzy się za ciebie modlą?
Właśnie.
Ile już razy on niósł mnie do Jezusa po prostu przez człowieka żyjącego jego pasją…

Jak mnie tak bł. Franciszek nosi do Jezusa, to nie daje mi zapomnieć, że moim zadaniem także jest przynoszenie ludzi do Niego na modlitwie. W porównaniu z dzisiejszą Ewangelią mam ułatwione zadanie. Nie muszę przebijać się przez tłum. Nie muszę Go szukać. Wiem, gdzie jest. I wiem, choćby z kart Ewangelii, że On będzie wiedział, co z tymi ludźmi zrobić.

I kiedy mi tyle Błogosławiony powtarza o wszystkich, wszędzie i zawsze (por. DD II/16), daje mi najtrudniejszą lekcję. Ciągle mam ją do odrobienia i zapamiętania. Dotyczy ona każdego z nas:
Pan Bóg działa cuda w innych ludziach widząc także twoją wiarę.
Pan Bóg działa w innych ze względu na twoją modlitwę.
Wtedy najbardziej otworzysz się na łaskę Bożą, kiedy sama, z tymi siłami, które masz, przyjdziesz innym z pomocą.
O całą resztę „przedziwnych rzeczy” On sam się zatroszczy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s