Dopóki jest na świecie jeszcze jeden człowiek, który nie zna Boga i nie kocha Go ponad wszystko, nie możesz ani chwili spocząć.
DD II/1

Jak napisać biografię człowieka, dla którego przez całe życie ważniejsze od: „kiedy” i „gdzie” było: „dla Kogo”? A to „dla Kogo” zamieniało „kiedy” w zawsze, a „gdzie” we „wszędzie”?

Franciszek Maria od Krzyża Jordan

Życie Ojca Franciszka Marii od Krzyża Jordana można spróbować przedstawić tak, jak każde inne. Rozpiąć je w datach, ulokować w miejscach, powiązać z konkretnymi ludźmi.

Można zacząć od tego, że urodził się w maleńkim, niemieckim Gurtweil, które w tamtych czasach (1848 r.) wielu kojarzyło (i słusznie) z przytłaczającą biedą.

Można opowiedzieć o wynikającej z tej biedy konieczności podejmowania przez Jordana wielu prac, często ciężkich i znacznie przekraczających możliwości jego wątłego zdrowia i młodego wieku.

Można pochylić się nad bolesną stratą ojca, mocno odciśniętą na życiu wewnętrznym piętnastolatka, którym wówczas Franciszek, a właściwie – Jan Chrzciciel (bo to jest jego imię chrzcielne) był.

Można opisać jego nietypowe zachowanie podczas Pierwszej Komunii, kiedy powołanie „latało” mu nad głową i po raz pierwszy naprawdę mocno dawało o sobie znać.

Można zadziwić się jego geniuszem językowym – widocznym już na egzaminie dojrzałości, który wielu zdaje (również dziś) w maksymalnie trzech językach, a on potrafił w ośmiu napisać jedną pracę. I z czasem posługiwać się…pięćdziesięcioma.

Można zgłębić narastające w Jordanie pragnienie kapłaństwa, wymagające od niego wielkiej cierpliwości i ufności, by wreszcie wyczekać swojego momentu wejścia do seminarium, o którym mówią nieraz: „późne powołanie”.

Można stopniowo odkrywać budzące się w Ojcu Franciszku wezwanie do budowania Towarzystwa, działającego w apostolskim duchu wszędzie i dla wszystkich, by nikt nigdy nie poczuł się wyłączony z miłości i dobroci Zbawiciela.

Można zachwycić się jego wytrwałym podążaniem za wolą Bożą, choćby wola ludzka (czasem własna, częściej innych) próbowała bez przerwy kierować go w inną stronę, siejąc zwątpienie i rozpacz.

Można zadumać się nad jego umiłowaniem prostoty, która uczyniła z Jana Chrzciciela Franciszka Marię od Krzyża, pozwoliła mu przywdziać habit zakonny i przyjmować z pokorą cierpienia i upokorzenia, które w kolejnych latach jego posługi naprawdę ciężko będzie zliczyć.

Można zafascynować się tym, jak daleko sięgają Boże pragnienia, które Franciszek potrafił odczytywać pochylony nad Słowem Bożym, a potem nad mapą, organizując kolejne misje i wysyłając członków Towarzystwa Boskiego Zbawiciela na cały świat.

Można być poruszonym, że cały czas dbał o rozwój swojego dzieła, poszerzał Towarzystwo o gałąź żeńską, znosząc przy okazji mnożące się trudności i różnych niezadowolonych, albo rozczarowanych nie wiadomo czym ludzi.

Można go widzieć klęczącego na gołej posadzce w kaplicy, nie tylko za dnia, ale i nocą, a potem wstającego z kolan, by chodzić do ludzi i nie przeoczyć „choćby jednego tylko” człowieka.

Można słyszeć go nie tylko mówiącego zawsze o Zbawicielu, ale i „usłyszeć” milczącego ze względu na Zbawiciela.

Można rozszyfrowywać rzędy liter w jego Dzienniku Duchowym, z którym praktycznie nigdy się nie rozstawał i nikomu go nie pokazywał, powtarzając sobie: „moja tajemnica należy do mnie”.

Można zobaczyć go wycieńczonego chorobą, odchodzącego pokornie i pośród ogromnego bólu, wychowującego garstkę pochylonych nad jego łóżkiem ludzi do głębi Bożego Miłosierdzia.

Można dostrzec uśmiech na jego twarzy w chwili śmierci, od której w zeszłym roku minęło równo sto lat.

Tak, można napisać porządną biografię – ze wszystkimi datami, miejscami, kolejnymi posługami, działaniami. Nie pominąć żadnego istotnego szczegółu.

Ale w doświadczeniu ojca zawsze ważniejsze jest to, jaki on jest, a nie to, kiedy i gdzie coś robi.
Od tego co robi – dlaczego to robi.
A raczej – dla Kogo.

…i o tym – oby! – będzie cała reszta tego bloga.