Modlitwa jest środkiem, którym posługuje się Bóg, aby wykonać plany swojej odwiecznej Opatrzności.
DD I/41
Jakoś nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się podczas słuchania dzisiejszej Ewangelii nie skupiać na Gabrielu i Zachariaszu, lecz na ludziach, czekających, aż podeszły w latach kapłan w końcu wyjdzie ze świątyni.
Naprawdę poruszająca jest reakcja „całego ludu” czekającego aż Zachariasz, któremu w świątyni anioł Gabriel zapowiada narodziny syna o imieniu Jan – wyjdzie na zewnątrz (por. Łk 1,5-25) . Kiedy ludzie zobaczyli, że Zachariasz nie może do nich mówić, zrozumieli, że miał widzenie. Ewangelista Łukasz pisze tylko: zrozumieli. Żadnej sensacji wokół, zero wypytywania go, co i jak. Przyjęli do wiadomości, że składając w przybytku ofiarę kadzenia kapłan Zachariasz miał widzenie.
Co w tym takiego poruszającego?
Pewnie to, że zwykli ludzie całą tę sytuację potraktowali jako coś oczywistego. Tak, byli zdziwieni że w przybytku Zachariaszowi „długo schodzi”. Ale gdy pytający anioła: „Po czym poznam…?” pojawił się wreszcie na zewnątrz, oni – tak po prostu – przyjęli, że Bóg w wybranym przez siebie miejscu i czasie przychodzi do tego, kogo chce odwiedzić. Że życie ludzkie dzięki takiemu spotkaniu może się zmienić, tak jak zmienił się Zachariasz utraciwszy mowę. My już wiemy, że to ważna zmiana, która – wbrew pozorom – nie ma nauczyć podeszłego już w latach człowieka milczenia, lecz słowa. I Słowa, któremu naprawdę warto zaufać…
Pytam z kiepsko skrywaną zazdrością: Skąd w tych ludziach spod świątyni taka świadomość praw życia duchowego? Może stąd, że życie religijne, kult, były nieodłącznym elementem ich codzienności, bo nawet gdy Zachariasz składał ofiarę to oni byli gdzieś obok i się po prostu modlili? Wygląda na to, że tam, gdzie religijność jest częścią życia, która jakoś skupia wszystko, możliwe jest rozumienie duchowych praw i spraw…
No i przeciwnie – gdy braknie ludziom czasu i ochoty na modlitwę albo kiedy jest ona płytka i na „odczep się”, zaczyna się gubić to rozumienie. Gdy religijność staje się ledwo dodatkiem do zwykłego, świeckiego życia, przeżywanego tak, jakby Boga nie było, wiele zaczyna nas dziwić. Trudniej zrozumieć, że Bóg może działać w świecie, dokonywać cudów, mówić do nas w sumieniu, że może dawać znaki i serio pozwala spotkać Go w każdym napotkanym człowieku. Kiedy więdnie życie duchowe, łatwo zgubić taki sposób patrzenia na rzeczywistość. I może dlatego Franciszek od Krzyża zapisał sobie (i jak widać nie tylko sobie) w Dzienniku: Modlitwa jest szczególnie konieczna w naszych czasach charakteryzujących się obojętnością (DD I/85) oraz: Moja modlitwa nie będzie nigdy bezowocna, jeśli tylko jest dobrą modlitwą. Albo będzie mi dane to, o co proszę, albo otrzymam jeszcze większe łaski (DD I/170).
To jest chyba ta najważniejsza Jordanowa szkoła – przeżywać życie modląc się. I tu nie chodzi o bycie na klęczkach przez cały dzień i noc, bo nawet Sługa Boży Franciszek, słynący z niewiarygodnie długiej modlitwy dniem i nocą, po prostu z kolan wstawał. Raczej chodzi o to, żeby życie modlitwy było nie do rozdzielenia z życiem w ogóle. Takie: Modlę się – więc jestem…
Nie żyję jakoś super długo, ale też już nie tak krótko i im bardziej przybywa mi lat, tym mocniej przekonuję się do znaczenia prostych gestów pobożności i tym wyraźniej widzę konieczność poważnego traktowania najzwyklejszych chwil modlitwy. O ile w ogóle można mówić, że czas przed Bogiem i z Bogiem jest zwykły, choćby się wtedy „nic nie działo”…
Może to brzmi jak banał, ale słyszę dziś wezwanie: Bądź zwykłym człowiekiem. Żyj prościej i pobożniej, a wtedy nie zdziwisz się, gdy przyjdzie Boży anioł i oznajmi ci coś, czego byś się całkiem nie spodziewała.
Sługo Boży Franciszku, ucz mnie zwykłego życia, które całe staje się modlitwą.