Jedynie Bóg potrafi dać duszy pocieszenie bez uprzedzającej przyczyny; to jest bowiem właściwe dla Stwórcy: nawiedzić swoje stworzenie i całkowicie je przemienić w miłość do niego (św. Ignacy z Loyoli).
DD I/37
Gdyby nie wspominany dziś w liturgii św. Ignacy, nigdy nie poznałabym wkrótce błogosławionego Ojca Franciszka Jordana. Nigdy nie odkryłabym, ile mają wspólnego – obaj słuchający, by mówić co trzeba; obaj milczący, by mówić ile trzeba i kiedy trzeba; obaj poruszeni łaską i poruszający innych, by bardziej żyć dla Kogoś, niż dla czegoś. Na dodatek obaj podarowali mi to samo – zdumienie.
Pokazała mi ten ich dar dzisiejsza Ewangelia (por. Mt 13, 54-58) w której mowa o Jezusie, gdy naucza w rodzinnym mieście, a „swoich”, to zdumiewa i prowokuje w nich pytania. Ale mimo wszystko nie potrafią otworzyć się na Jego słowo. Dziwi ich fakt, że On – tak nauczający – nie pasuje do ich dotychczasowych wyobrażeń. Zdumiewają się, bo mówi coś innego niż to, czego można było się spodziewać po kimś, kogo znają tak dobrze, że są w stanie odtworzyć wszystkie Jego rodzinne koligacje. No i wątpią. Skoro to ten syn cieśli, to „skądże u Niego to wszystko”?
Gdy modlę się Słowem i coś mnie w nim porusza uświadamiam sobie, że zdumienie ma być twórcze, ale człowiek może mu nadać destrukcyjny charakter. Jak ci ludzie z dzisiejszej Ewangelii, którzy nie dali sobie szansy na to, by Jezus stał się dla nich tajemnicą, przygodą, nową jakością ich własnego życia. Potraktowali Go raczej jak problem, z którym jak najszybciej trzeba się uporać, by nie przeszkadzał i nie powodował wyrzutów sumienia. W ten sposób zdumienie Jego słowami – zamiast otwierać – zamknęło ich.
Cóż powiedzieć – znam to doskonale. Na ćwiczeniach ignacjańskich, przeżywanych przed laty u krakowskich Salwatorianów, a więc w towarzystwie (nieznanego mi wówczas zbyt dobrze) Ojca Jordana, nie raz doświadczałam „zamykającego” zdumienia. Bo potrafiłam świetnie je ignorować, albo po swojemu zniekształcać. Tak, żeby mi Jezus za bardzo nie mieszał w życiu tą swoją Ewangelią. Paradoksalnie wygodniej mi było usztywniać się wobec trudnej prawdy, zamiast pozwolić się poruszyć. Bo jak poruszy, to jeszcze każe gdzieś iść! A wiadomo gdzie i po co? Jezus, jak to On, nie mówi wszystkiego od razu! Przez całe cztery lata ignacjańskiej drogi, otwierając Pismo Święte uczyłam się wzywać samą siebie: uważaj, gdy budzi się w tobie zdumienie. Zrób wszystko, żeby go nie zmarnować. W zasadzie – ciągle się tego uczę…
Przeżywane corocznie ćwiczenia ignacjańskie odkrywały mi to, co przypomina dzisiejsza Ewangelia – koszty odzywania się bywają wysokie. I wcale nie chodzi o to, że na kolejnych Tygodniach rekolekcji, odprawianych według św. Ignacego się milczy. Milczenie nie jest tu celem, ono do celu pomaga dojść. Milczy się po to, żeby się potem umieć odzywać i być świadomym rzeczy, które ma się do powiedzenia. Ojciec Jordan też skutecznie do tego wychowuje: Milczenie – milczenie – milczenie, z miłości do Ciebie, Ukrzyżowany! (DD III/36); Nie mów nigdy bez wcześniejszego upewnienia się o tym, co chcesz powiedzieć (DD I/14). No i: Postępuj, mów i zachowuj się tak, jak gdybyś był posłanym od Boga aniołem, który nie mówi nigdy o czym innym, jak tylko o poleceniu otrzymanym od Boga dla ludzi! (DD I/181). To jest niezłe wyzwanie i całkiem nietrudno pomyśleć: nie dla mnie…
Z Pismem Świętym w ręku, w kaplicy krakowskiego CFD, często stawiałam sobie pytanie: Co robi Jezus przez swoje słowo? Przecież On nie gada dla gadania. On wpuszcza ludzi w świat relacji, jaką ma z Ojcem! Starannie wykorzystuje każdą okazję, żeby o tym opowiedzieć, żeby dać mnie i innym rekolektantom szansę na głębsze życie. Czyli – wobec mądrości i mocy, jaką niesie słowo Boże, trzeba się opowiedzieć. Z Ewangelią każdy musi coś zrobić – na własną odpowiedzialność. I tak – mogę pójść drogą pomniejszania tych prawd, zaprzeczenia faktom i Bożym poruszeniom w mojej duszy. Mogę z własnych oporów wybudować taki mur, przez który nie przedrze się żadne słowo ani żaden dowód Jego mocy. Nie dlatego, że nie może. Dlatego, że On tak kocha, że nawet mur przed Nim stawiany – uszanuje…
Ale mogę też, nie do końca wolna od oporów, jednak pozwolić Mu dalej mówić, mogę zaufać, gdy czyni cuda. Mogę zostawić w tym moim murze maleńki prześwit, przez który Jezus zdoła się przedostać. Będzie wiedział, co z tym zrobić. Św. Ignacy zapewnia, a Sługa Boży Franciszek Jordan przypomina, że On nie potrzebuje do tego żadnej uprzedzającej przyczyny…
Nauczyła mnie ignacjańska droga na moim własnym przykładzie: Najtrudniej przebić się do „swoich”. No, przecież już wszystko o Nim wiem! Znam siebie. Naczytałam się Biblii, „nastudiowałam” teologii. Szybko odpowiadam na pytania stawiane przez Ewangelię, które mnie dotyczą. W gruncie rzeczy nawet ich nie słucham, bo wolę zaproponować Bogu swój zestaw pobożnych pytań…i odpowiedzi. Żadne tam: Oddaj się całkowicie Bogu! Panie, co mam czynić? Mów Panie, Twój sługa słucha! (DD I/144). Ja ci sama, Boże, dokładnie powiem, do czego się nadaję, a do czego nie, to Ty posłuchaj!
Tymczasem św. Ignacy, najlepszy na plany Boga i opory człowieka, cztery lata cierpliwie tłumaczył mi: otwórz się na zdumienie Zbawicielem, a On pokaże ci, ile zdumiewającego jest w tobie! On potrafi działać cuda także w tym, co najlepiej znane. Przyglądaj się uważniej temu, co uważasz, że już znasz. Bądź ostrożniejsza w wydawaniu sądów na temat tego, co najbliżej ciebie, albo wręcz w tobie. Uwierz w cuda, które dzieją się blisko. Bo się dzieją!
Jakie to jest… trudne! Ale i piękne, jak ten „każdy wzrost nadziei, wiary i miłości i każda wewnętrzna radość, która wzywa i pociąga do rzeczy niebieskich i do zbawienia własnej duszy, uspokajając ją i kojąc w jej Stwórcy i Panu” (por. św. Ignacy, Reguła o pociesze duchowej).
Patrząc na notatki Jordana cytujące Ignacego przypominam sobie, że Dziennik Duchowy jest pełen cytatów z różnych książek do rozmyślania, które dla Ojca Franciszka były lekturą duchową. Traktował to bardzo serio. Mówił sobie wprost: czytaj, rozmyślaj, nie zmieniaj bez powodu książki do rozmyślania… Przez lata czytał i zapisywał sobie słowa wielu świętych, błogosławionych, ale i niebeatyfikowanych, którzy pozwolili sobie w życiu na zdumienie Bogiem.
W ten sposób najpierw św. Ignacy, a potem Sługa Boży Franciszek Jordan dali mi jedną z najważniejszych lekcji ostatnich lat: różni ludzie mogą poruszać. Inspirować. Prowokować. Prowadzić do miłości. Nawet tacy, co myślą, że się w ogóle do tego nie nadają. Nawet tacy, co nie myślą o tym wcale. Nawet… my sami?
Tak myślano też o Ojcu Jordanie: że zupełnie nie nadaje się do tego, do czego czuł się powołany. Różni mówili trochę jak mieszkańcy Nazaretu z Ewangelii: Czy to nie ten „nasz” biedak z Gurtweil, syn tego stajennego, co go konie tratowały? Czy jego matce nie jest na imię Notburga, a Jego braciom Martin i Eduard? Czy oni wszyscy nie żyją u nas? A Jan Chrzciciel? Stosunkowo młody, może faktycznie nieporadny i niewątpliwie słabego zdrowia, słuchając tych opinii odpowiadał z ujmującą skromnością i godnym podziwu zaufaniem wobec woli Bożej: Cóż, często jednak dla osiągnięcia swoich zamiarów Bóg wybiera jako narzędzie ludzi najbardziej niewłaściwych do tego celu.
Jak dobrze Jordan wiedział, że wszystko jest łaską, a nie zasługą! I to do samego końca, bo jedne z jego ostatnich słów brzmiały: Niebo otrzymamy tylko przez Miłosierdzie Boże; inaczej nie wejdziemy tam! (według świadectwa Aloysii Bellwald, Siostry Miłosierdzia, pielęgniarki, która towarzyszyła Ojcu Franciszkowi w chwili konania). Jak on dobrze rozumiał, że łaska Boża rzeczywiście nie potrzebuje żadnej uprzedzającej przyczyny, aby działać. I przemieniać…
To dlatego tak mocno odcisnęła się na sercu Jordana – biedaka z odciskami na rękach od ciężkiej roboty. I sprawiła, że z Jana Chrzciciela stał się Franciszkiem od Krzyża – zdumiewającym pasjonatem Bożej miłości, którą chciał obdarować wszystkich. To dlatego ten zwyczajny człowiek z maleńkiego Gurtweil rodem, był zdolny napisać sobie w Dzienniku: Przemierz poszczególne narody, kraje i języki kuli ziemskiej i zobacz, jak wiele jest do zrobienia dla chwały Bożej i dla zbawienia bliźniego! (DD I/63). To dlatego założył Towarzystwo Boskiego Zbawiciela.
I dlatego stał się Ojcem. Jak widać – nie tylko dla salwatorianów. To jest dopiero zdumiewające! 😉
