Kocham was, a ponieważ was kocham, pragnę dla was wiecznego dobra.
Przemówienie w imieniny Wielebnego Ojca, 4.10.1892 r.

Nie ma co udawać, że śmierć nie boli – zdaje się mówić Marta z dzisiejszej Ewangelii, opłakująca brata. Ale jej wiara w Jezusa, pokonująca ludzkie rozczarowanie „gdybyś tu był…”, przypomina mi również, że z Nim nic nie kończy się na bólu. Bo Jego – miłującego Mesjasza – jest przyszłość i wieczność.

Ewangelia na wspomnienie św. Marty jest „do wyboru” – między tekstem ze św. Jana o śmierci Łazarza, a fragmentem ze św. Łukasza o wizycie Jezusa w domu rodzeństwa z Betanii (por. Łk 10, 38-42). I choć bliskie mi jest to Łukaszowe „uwijanie się około rozmaitych posług” Marty, chcę dziś przyjrzeć się jej rozmowie z Jezusem, gdy próbowała uporać się ze stratą brata (por. J 11, 19-27).

Co wynika z tej rozmowy? Chyba to, że Marta dobrze wiedziała, kim jest Jezus. Wiedziała, bo Go znała i kochała (to miłość motywowała ją do usługiwania, gdy Jezus pojawiał się w domu). Wiedziała, że śmierć nie ma z Nim szans. A jednak musiała się zmierzyć z tym, co się stało, musiała nauczyć się wierzyć w obliczu konkretnego dramatu, gdy miłość spotyka się ze śmiercią.

I tu przypomina mi się życie Ojca Jordana. Może również życie wielu z nas?
Łatwiej jest wyznawać wiarę w Jego moc, gdy stoi się z daleka od śmierci. Wtedy można być pewnym siebie i swoich uczuć. Ale kiedy śmierć staje w drzwiach i przechodzi przez dom, wówczas wiara zostaje wystawiona na próbę. I dopiero wtedy sprawdza się, kim jesteśmy i czy na serio i w czas usłyszeliśmy Jezusowe: „…choćby umarł, żyć będzie”.

Nie ma chyba na świecie człowieka bez doświadczenia straty. Jan Chrzciciel Jordan ze śmiercią w rodzinie musiał się zmierzyć mając piętnaście lat. Śmierć ojca – dla nastolatka – to jest cios. Taki cios może od Boga oddalić, może do Niego zbliżyć. Biografowie Jordana piszą, że zbliżył, bo przedwczesna śmierć Lorenza Jordana (miał 44 lata) stanowiła dla chłopaka silny bodziec w jego przemianie duchowej i wezwanie do życia ukierunkowanego na niebo.

Bywa że w obliczu śmierci najbardziej pewni siebie stają jak wryci. Najbardziej przekonani tracą ufność. A wiara w zmartwychwstanie zaczyna żyć właśnie wtedy. W tym momencie przychodzi jej właściwy czas. I dopiero wówczas można zobaczyć, po co naprawdę jest potrzebna i co to dokładnie znaczy: Jak śmierć potężna jest miłość (por. DD II/14). Może i przez osobisty dramat śmierci ojca w Janie Chrzcicielu, a potem we Franciszku od Krzyża, zrodziło się pragnienie uważnego przeżywania życia, pragnącego wieczności: Gdybyś teraz miał umrzeć, czy jeszcze czyniłbyś to lub tamto? (DD I/33). Przy każdej czynności pozostań myślą przy tym, co akurat czynisz, względnie przy Bogu, bez myślenia już o czym innym! Czyń każde dzieło tak, jak gdyby miało być ostatnie w twoim życiu! Codziennie kilka razy myśl o śmierci i przenoś się w twoją godzinę śmierci! (DD I/106). Może dlatego gotów był modlić się w następujący sposób: Kiedy przemienisz Twą Wszechmocą i Miłością to ciało śmierci w ciało życia, które spocznie tylko w Tobie i w Tobie się rozweseli? (DD I/8), mając zaledwie dwadzieścia siedem lat?

Marta wiedziała, kim jest Jezus także zanim jej brat umarł. Ale teraz musiała nauczyć się wierzyć, wyznać tę wiarę i żyć według niej. To nie jest łatwa szkoła, ani przyjemne okoliczności uczenia się. Prawdy o zmartwychwstaniu na ogół uczymy się przez łzy. Chciałabym w końcu usłyszeć „w sobie” słowa Ojca Jordana: Obym Cię w tym życiu oglądał przez kontemplację, obym umierał dla Ciebie w doskonałym umartwieniu; i pozwól mi umrzeć tą szczęśliwą śmiercią, żebym potem oglądał Ciebie w Twojej wzniosłej glorii. Amen. (DD I/47). Wciąż jeszcze na mszy codziennie śpiewam: „Od nagłej i niespodziewanej…”. Czy to też jest modlitwa o śmierć szczęśliwą? A tu Franciszek od Krzyża mówi jeszcze: Błogosławiony, który tak żyje, jak chciałby być zastany w godzinę śmierci! (DD I/155).

Zawsze Marta była mi bliska przez to bieganie po kuchni, żeby jeszcze to, jeszcze to, żeby było jak najlepiej, jak najgościnniej, skoro Jezus jest tuż obok. Ale dziś – także dzięki Ojcu Jordanowi – bliska mi się stała jeszcze z innego powodu. W obliczu cierpienia i śmierci wyszła Zbawicielowi na spotkanie. Trochę jak Franciszek od Krzyża, co raz zachodzący do kaplicy z ciężarem problemów. Wyszła Mu naprzeciw i pozwoliła, by Jezus do niej mówił, by działał w jej życiu i życiu jej najbliższych. Nie dopasowywała Go do swojej dotychczasowej wiedzy i wyobrażeń. Właśnie dlatego jej wiara ma ogromną przyszłość. I przypomina mi dwa zapisy Ojca Franciszka z Dziennika. Jeden jest taki: Wielka wiara wysługuje wielkie rzeczy, a im bardziej poszerzysz fundament zaufania w dary Pana, tym większe otrzymasz z Jego szczodrej ręki (DD I/47). Jordan miał wówczas około 30 lat – i modlił się o wiarę. Drugi, krótki zapis to: Prostota i wiara! (DD IV/2). Notatka ma datę: 27.6.1915 r. Czyli trzy lata przed śmiercią Ojca Założyciela. Sześćdziesięciosiedmiolatek wciąż modli się o wiarę! To jest konkretna lekcja dla nas, również przy lekturze dzisiejszej Ewangelii: zawsze, nawet w obliczu cierpienia i śmierci, rozmawiaj z Bogiem, poznawaj Jego język miłości, nie żałuj Mu czasu, choćby ci się zdawało, że już go nie masz…

Cytowany u góry fragment przemówienia Ojca Jordana dobrze komponuje się z dzisiejszą Ewangelią, opowiadającą o żałobie sióstr i trosce Jezusa. I mówi mi wyraźnie: wieczności uczymy się przez miłość. Wiarę w zmartwychwstanie rozwijamy kochając i pozwalając się kochać, bo niebo można odczytać tylko w języku miłości. Zapewniając o tym, że kocha, Sługa Boży Franciszek Maria od Krzyża mówił wspólnocie o krzyżu. Przypomniał i braciom wówczas, i nam dzisiaj: jeszcze wiele przed nami. Jeszcze sporo mamy do zrozumienia i do uwierzenia w spotkaniu z cierpieniem. Jeszcze niejedno Jezus chce nam dać i powiedzieć. Byle od zapracowanej Marty i od zawsze gotowego nie spocząć Franciszka uczyć się dawania Bogu miejsca i czasu. To zrodzi gotowość, by On przeprowadził nas i przez życie, i przez śmierć. Wówczas nasza wiara będzie mieć ogromną przyszłość, a życie naprawdę stanie się wieczne.

*

Nie potrafiłam usiąść u Jego stóp
jak moja siostra Maria.
Nie wiedziałabym, co zrobić z szorstkimi dłońmi.
Z niezamiecioną podłogą w kuchni.
Z kipiącym mlekiem.
Z niedomkniętym czasem mojej krzątaniny.

Mój język miłości nie wie, co to kontemplacja.
Mój język miłości wybiera tę gorszą cząstkę,
nieefektowną i zawsze na drugim planie
na obrazach mistrzów.

Mój język miłości jest nieociosany
jak kamień przydrożny,
o który potykają się rolnicy idący na żniwa.

Mój język miłości jest nieestetyczny
jak plama oliwy na kuchennym fartuchu.

Mój język miłości pachnie kardamonem,
gorzkimi ziołami i sokiem z granatu.

Mój język miłości budzi się o świcie,
gdy jeszcze jest ciemno,
żeby przybiec do Ciebie, mój Panie,
wtedy, gdy nie otaczają Cię tłumy.
Gdy nie musisz czynić cudów.
Gdy płaczesz w samotności.

Mój język miłości umie tylko otulić Cię
wełnianym pledem
i karmić czymś tak prostym
jak niekwaszony chleb.

Mój język miłości
jest jasny jak dom w gęstym lesie,
o zmroku.

Benedykta Karolina Baumann, Wyznanie św. Marty (2019)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s