Modlić się – modlić się – modlić się –
Modlić się – modlić się – modlić się –
Modlić się!
DD IV/33
Gdybym miała streścić dzisiejszą Ewangelię najkrócej jak się da, zrobiłabym to tak, jak Ojciec Jordan. Napisałabym po prostu: Modlić się. On tak często pisał. Czasem raz, czasem powtarzał trzy, a czasem siedem razy. Słowem na dziś też się modlił. I też był wtedy 16 listopada. Tylko 116 lat wcześniej: Zawsze się modlić i nie ustawać! (DD II/65; 16.11.1903). A skoro nie ustawać, to powtarzać. Bez końca.
W Dzienniku jest kilka powtórek, takich jak ta, cytowana u góry. I najczęściej dotyczą właśnie modlitwy. Są jeszcze na przykład: Modlić się, modlić się, modlić się! Nieustannie z wielką ufnością (DD IV/6), czy: Módl się dużo!-módl się dużo! (DD I/85).
Siedmiokrotne Modlić się Franciszek od Krzyża zapisał w Dzienniku Duchowym w grudniu 1916 roku, zatem niecałe dwa lata przed śmiercią. I po długich latach usilnych, wielogodzinnych modlitw. On zawsze był pewien – nigdy dość modlitwy. Nie ma nic ważniejszego. I nigdy nie będzie. Modlitwa jest szczególnie konieczna w naszych czasach charakteryzujących się obojętnością (DD I/85) – czytam w Dzienniku. Kiedy Ojciec Jordan to zapisał, prawdopodobnie był rok 1878. W 2019 nic się nie zmieniło…
Na to samo zwraca uwagę Jezus, mówiąc uczniom, by nie ustawali w modlitwie. I opowiadając im przypowieść (por. Łk 18, 1-8). A w niej – nielitościwy sędzia i uboga wdowa. Na pierwszy rzut oka – dwa przeciwieństwa.
Ona – biedna, bez pieniędzy na adwokata i bez szans, aby sama się obronić. On – zadufany w sobie, bez bojaźni wobec Boga i litości względem ludzi. Ona – nieustępliwa w swoich prośbach, on – ustępujący dla świętego spokoju.
Wydaje się, że nic ich nie łączy.
Tymczasem lektura tej perykopy wraz z myślą Ojca Franciszka od Krzyża, ukazuje mi dwa sposoby mojego podchodzenia do rzeczywistości. Może… nie tylko mojego?
Nie wiem jak Wy, ale ja bywam jak ten sędzia. Zadufana w sobie, pewna swego, której się wydaje, że na wszystko sama znajdzie sposób, zawsze wyjdzie z opresji obronną ręką i nie musi nikogo prosić o pomoc (nawet Boga!). Łatwo nie odpuszczam (choć czasem by się przydało ;)). Moje „dam sobie radę” znane (i zgubne) jest przecież nie od dziś.
Ale – bądźmy szczerzy – gdy sytuacja mnie przerasta i ręce opadają, staję się niczym potrzebująca pomocy, bezradna wdowa. No tak – przecież wiem, że jako skończone stworzenie jestem zależna od Boga i własnymi siłami nie mogę „uczynić jednego włosa na swojej głowie białym lub czarnym” (Mt 5, 36).
To dobrze, że dzisiejszą przypowieść „czyta” mi Ojciec Jordan. Ten, który zdecydowanie mądrzej niż ja „dawał sobie radę”, w niejednej, przerastającej go sytuacji. Który – owszem – nie szczędził osobistego wysiłku w realizacji dzieła; któremu nie mogę odmówić szybko osiągniętej samodzielności, czy zaradnej przedsiębiorczości (choć byli i tacy, co ducha przedsiębiorczego jakoś w nim nie dostrzegali). Ale…
Ale on umiał coś, czego ja wciąż jeszcze nie umiem. I bardzo chcę się nauczyć. To znaczy – chcę być nauczona…
Franciszek od Krzyża łączył swoją apostolską gorliwość i tytaniczną pracę „własnymi rękami” z codziennym, również żmudnym i czasem nieporadnym, trwaniem przed Bogiem na modlitwie (Stale się modlić i nie ustawać! Módl się usilnie, jeszcze usilniej, najusilniej – DD I/79). Doskonale wiedział, że wszystko, co czyni „własnymi rękami”, trzymane jest Bożą potężną dłonią (por. DD II/95) i nią kierowane.
Nie tylko dziś wydobywam z Dziennika wskazówki, że w trosce o zbawienie swoje i innych warto połączyć te dwie rzeczywistości. Że właściwie – inaczej się nie da, bo to nie są alternatywne sposoby działania, ale dwa oblicza tego samego pragnienia.
Jeśli naprawdę zaczną współgrać – apostolska gorliwość nie zamieni się w pędzący, czysto ludzki aktywizm, z coraz bardziej rosnącą ambicją i zanikającym celem, a modlitwa nie stanie się wygodnickim przerzucaniem odpowiedzialności na Niego i bezmyślnym powtarzaniem, że „Bóg tak chciał”.
Franciszek od Krzyża mógłby potwierdzić – ufność to nie jest bezczynność. A każde owocne działanie zaczyna się od zaufania, że Bóg, dając nam rozum, wolę i miłość, chce z nami współpracować. Ufaj Bogu, dla którego powinieneś to uczynić i dzięki któremu możesz tego dokonać! (DD I/84).
To od Ojca Jordana wiem, że wszystko jest darem, ale także ofiarą. I to on, całym swoim życiorysem mówi mi: Chcesz zaufać Bogu? To uwierz, że Bóg ci ufa! Nie wstydź się prosić. Nie bój się uznać, że czegoś ci brakuje. Jasne, to nie jest komfortowa sytuacja, ale – według Jordana – okazuje się zbawienna: Aby zostać wysłuchanym przez Boga, nie mogę niczego innego, jak tylko pokazać Mu moją głęboką nędzę (DD I/41). Jak wdowa z Ewangelii… I to żadna pobożna mowa, ani „złota myśl” do powtarzania takim, jak ja. To jest wynik osobistego doświadczenia modlitwy, która wypełniała Jordanowi dzień po dniu, a także – i bardzo często – noc po nocy.
Porusza mnie głęboko Modlić się, powtarzane siedmiokrotnie, cytowane u góry tego wpisu.
Pisał je człowiek prawie u schyłku życia. Niecałe dwa lata później – umrze. Można powiedzieć: Już swoje przeżył. I wiemy, jak było. Cała pasja i misja realizowane mozolnie, krok po kroku, z wysiłkiem, pośród potknięć, błędów, odrzuceń, mniej lub bardziej maskowanej dezaprobaty innych, ignorancji czy nieufności okazywanej nawet przez „swoich”, niedotrzymanych obietnic, nieprzewidzianych trudności. I żadnych natychmiastowych potwierdzeń. Tylko modlitwa, modlitwa, modlitwa. I: Pokora – pokora – pokora! (DD III/11). Ciągłe zaczynanie od nowa…
Myślę, że Jordan dobrze rozumiał sytuację wdowy z Ewangelii, gdy stawał wobec różnych „nielitościwych”. A to tych, którzy odrzucali jego dzieło (na ostateczne zatwierdzenie musiał czekać jakieś trzydzieści lat); a to tych, którzy wizytowali posługę Towarzystwa i wprowadzali własne zasady funkcjonowania wspólnoty, odległe od wizji Założyciela; a to tych, którzy „mocą słowa pisanego”, przez oczernianie Jordana w gazetach, chcieli złamać go psychicznie i całkiem zniechęcić do kontynuowania „absurdalnej” pasji ratowania wszystkich.
Siedmiokrotne modlić się jest zapisane w Dzienniku już po III Kapitule Generalnej, na której Ojciec Jordan złożył rezygnację z kierowania Towarzystwem, a nowym przełożonym został Ojciec Pankracy Pfeiffer. Choć Franciszek Jordan zachował tytuł przełożonego generalnego, służył już wtedy Towarzystwu, będąc z dala od domu macierzystego. Mieszkał we Fryburgu w Szwajcarii, gdzie przeniósł się po wybuchu I wojny światowej. Niedługo potem Założyciel Salwatorianów zaczął dźwigać nasilającą się chorobę, skutki dwóch udarów mózgu, rozwijający się nowotwór i świadomość, że można oddać funkcję, stanowisko, czy część obowiązków, ale nie da się przestać być ojcem. Może dlatego aż siedem razy zapisał to modlić się? Bo do końca wiedział, że konieczna jest jego „modląca się” obecność i płodność cierpienia, które z przekonaniem nazwał: apostolatem. Bo apostolatem było też milczenie na szpitalnym łóżku, coraz bardziej płytki oddech, przeszywający ból. A ostatnim rysem tego apostolatu okazał się uśmiech, z którym modlący się Jordan zamknął oczy na zawsze.
Miesiąc po siedmiokrotnym zapisaniu Modlić się, Ojciec Franciszek powtórzył w Dzienniku pięć razy: Wielkie zaufanie Bogu! (DD IV/34). Wcześniej też powtórzył. Na przykład trzy razy (por. II/16). I też po zapisaniu słów o modlitwie.
Potrzebne mi są te Jordanowe powtórki. Nie tylko po to, żeby się w końcu wbiły do głowy. Przede wszystkim – żeby mocno wyryły się w sercu. I powoli, krok po kroku, zmieniały całą moją codzienność: z powtarzającymi się obowiązkami, powtarzanymi – także żmudnie – modlitwami i bardzo często wracającymi do mnie słowami Ojca Franciszka (por. dalej DD IV/34): Więcej zaufania Bogu w tym, co dotyczy ciebie!