O Jezu, złącz mnie tak serdecznie z Tobą, żebym (jeśli taka jest Twoja wola) już nigdy nie poniósł szkody na mojej biednej duszy!
DD I/37
Nie chodzi o to, gdzie który stoi. Nawet nie o to, co który mówi. W modlitwie faryzeusza nie ma nikogo poza nim samym. W modlitwie celnika jest Bóg. To jest najważniejsza różnica.
Dziś w Ewangelii są oni obaj – faryzeusz i celnik (por. Łk 18, 9-14). Dwa światy w jednej świątyni, przed jednym Bogiem. Teoretycznie – obaj się modlą. Teoretycznie, bo – jak widać – nie zawsze obecność przed Bogiem i formułowanie przed Nim jakiś zdań, można nazwać prawdziwą modlitwą.
Faryzeusz kręci się wokół siebie. Nawet na „modlitwie” musi walczyć o dobre samopoczucie, o przekonanie, że jest wartościowy i zasługuje na to, co najlepsze ze strony Boga. Ale szuka tej wartości nie tam, gdzie ona naprawdę się kryje. Bo przecież chodzi o wartość w oczach Bożych, nie ludzkich, zwłaszcza oceniających innych jako gorszych. Celnik świadom jest swoich słabości, dlatego wie, że nie może liczyć na siebie. Gdzieś w głębi skruszonego serca, które woła: „Miej litość dla mnie” przeczuwa, że Bóg zna jego niepowtarzalność. Bo przecież – zna…
Zatrzymuje mnie mocno myśl, że dzisiejsza Ewangelia nie jest tylko o świątyni – miejscu, do którego można przyjść na modlitwę. Właściwie trudno się dziwić tej myśli, wobec sytuacji w której aktualnie żyjemy. Która pozbawiła wielu obecności w kościele. I która jakoś, słabiej lub mocniej, ale wzywa do realnego zbadania stanu swojego serca. Która pyta nie tyle o realizowane praktyki religijne, ile o życie stale w Jego obecności (por. Oz 6,2), także bez „materialnych” punktów odniesienia. Dzisiejsza Ewangelia jest również o świątyni serca.
W świątyni serca skruszony celnik przygotował miejsce dla Boga. W świątyni serca faryzeusza nie było takiego miejsca, bo całą zajmował on sam. I tak sobie myślę, że miłość rodzi prawdziwą pobożność, ale pobożność wcale nie musi być miłością. To pomaga uświadomić sobie, że tak naprawdę w życiu w ogóle nie chodzi o pobożność. Chodzi o to, żeby przeżyć je po Bożemu, to znaczy według Jego świętej woli, a nie według naszych najświętszych przyzwyczajeń. Kto żyje po Bożemu, żyje wolny od zachwytu nad własną pobożnością. I od udręczenia własnym grzechem, bo „Jego przyjście jest pewne jak poranek…” (Oz 6,3).
Niezręcznie mi trochę pochylać się nad świątynią serca Ojca Jordana. Dziennik Duchowy, nazywany zresztą „dokumentem serca” nieco odsłania, ale prosi o delikatność. O szacunek. Dziś przecież tak bardzo każdemu potrzebny.
W dokumencie serca Ojca Jordana czytam: Rozważ, jaką siłę i jaką pociechę znalazłeś dzięki modlitwie (DD II/30). Wiem już, że on też nie śmiał czasem oczu podnieść i bił się w piersi jak celnik: Upokarzaj się tak często, jak tylko możesz, i to z serca! (DD I/201). I tak jak faryzeusz, dostrzegał rywalizację między ludźmi w świecie, ale, w odróżnieniu od niego, nigdy nie brał w niej udziału: Pokorny wyznaje swoją winę i swoją słabość, pyszny stara się je ukryć za brudem innych (DD II/63). To tylko niewielka część przepięknej świątyni jego serca, ostatecznie znanej tylko samemu Bogu…
Wielu nie może dziś przyjść do świątyni, do Domu Bożego. Ale wszyscy mamy świątynię serca, w której można spotkać Jego samego.
Celnik, choć klęczał „daleko” w świątyni, trwał blisko Boga w świątyni serca. Dlatego uznał swój grzech i pozwolił działać Miłosierdziu Bożemu, które sprawiło, że „odszedł do domu usprawiedliwiony” (Łk 18,14). Faryzeusz, choć podszedł blisko ołtarza Bożego, w sercu zbudował ołtarz jedynie dla siebie. I odszedł bez usprawiedliwienia. Bo go nawet nie szukał…
A Franciszek Jordan, ze świątynią serca otwartą dla Zbawiciela i wszystkich, których chciał uratować, pyta mnie dziś: a ty? Czego pragniesz? I Kogo nosisz w świątyni twojego serca?
*