Nie lekceważ nikogo, ponieważ wszyscy są odkupieni przez Chrystusa! Myśl ciągle o tym, że co uczyniłeś swojemu bliźniemu, uczyniłeś Jezusowi!
DD I/21

Może byłoby lepiej dziś, we wspomnienie Matki Bożej Różańcowej, pochylić się nad Zwiastowaniem, opisanym przez św. Łukasza i nad piękną relacją Ojca Jordana z Matką Bożą. Ale św. Łukasz, Miłosierny Samarytanin i Ojciec Jordan zachęcają mnie, by pochylić się trochę inaczej. I właściwie odkryć to samo – Boga obecnego w człowieczeństwie.

To zbyt mało – powiedzieć, że Ojciec Franciszek był dla wielu jak miłosierny Samarytanin z Ewangelii (por. Łk 10, 25-37). Zawsze pochylony nad bliźnim w potrzebie. Nie bojący się dotykać modlitwą otwartych ran tych, którzy tułali się po świecie z dala od Zbawiciela. „Mający staranie” o wszystkich, zwłaszcza o tych, którzy nie byli w stanie sami zadbać o siebie: Bądź łagodny i pokorny sercem i pełen miłości wobec bliźnich! To jest wola Boga i w ten sposób pozyskasz wielu dla Chrystusa (DD I/194).

To zbyt mało – powiedzieć, że Franciszek od Krzyża sam nieraz bywał w sytuacji rannego, leżącego samotnie na drodze. Nie atakowali go zbójcy, ale nie szczędzono mu ciosów. Napaść słowna też może powalić na ziemię. Wszystko jedno, czy to atak prosto w oczy, czy przez strony gazety.

To zbyt mało – powiedzieć, że Jordanowa pasja ratowania dusz nie ominęłaby tych, którzy świadomie ominęli na wpół umarłego człowieka z przypowieści. Jak podaje św. Łukasz w perykopie z dnia: Kapłan zobaczył go i minął. Podobnie lewita. Grecki tekst mówi dokładnie: obszedł drugą stroną. To nie jest po prostu przejście obok. To zachowanie tej „bezpiecznej odległości”, jakby ranami zadanymi przez zbójców można się było zarazić. Ojciec Jordan nie budował dystansu, nie dzielił ludzi. Nie wybierał, którymi można się zająć, a którymi lepiej nie: Wszystkich, o Ojcze, wszystkich, wszystkich o mój Boże, wszystkich, o Jezu, wszystkich, o Zbawicielu świata, chciałbym ratować z całą pasją (DD II/12).

To zbyt mało – powiedzieć, że Franciszek Maria od Krzyża Jordan wychowywał swoich synów i córki do miłości okazywanej wszystkim: Człowieka miłować ze względu na Boga (DD III 26). Miłość- miłość- miłość (DD I/97), Królestwo Miłości w Towarzystwie! (DD II/17). Aż do swojej śmierci staraj się gorliwie o miłość, zwłaszcza w Towarzystwie (DD IV/4).

To zbyt mało – powiedzieć, że miłość Ojca Jordana do Słowa Bożego mogła się zrodzić w cierpieniu, które towarzyszyło mu przez całe życie. W cierpieniu, na którym nie bał się opierać działania apostolskiego (por. DD I/167). I które przed śmiercią nazwał wprost – apostolatem.

Czy mogę resztę powiedzieć własnym życiem? Nie wiem. Ojciec Jordan przestrzega: Mów możliwie mało o sobie! Ale gdyby nie on i jego Towarzystwo, któremu poświęcił całe swoje życie, być może wcale nie miałabym teraz co opowiadać o moim życiu?

Będę szczera – przypowieść o miłosiernym Samarytaninie to mój ulubiony fragment Pisma Świętego. Tak naprawdę od modlitwy tym świętym tekstem, rozpoczętej bez przekonania, wręcz z niechęcią – zaczęła się moja bliskość ze Słowem Bożym. I z Ojcem Jordanem, chociaż wtedy znałam go tylko z obrazów na ścianach w domu rekolekcyjnym, do którego wówczas przyjechałam po raz pierwszy.

I to właśnie tam – w tym domu rekolekcyjnym, z wizerunkiem Jordana na ścianach – naprawdę usłyszałam tę Ewangelię. Nie tylko na stronicach Biblii, ale i we własnym życiu. Usłyszałam tak mocno, że zszokowana nie powiedziałam o tym nikomu. Nawet towarzyszącemu mi wówczas kierownikowi duchowemu. Widać, jakie mierne miałam pojęcie o rekolekcjach…

Pamiętam doskonale – wcale nie chciało mi się medytować nad tą przypowieścią podczas pierwszego Tygodnia Ćwiczeń Ignacjańskich. Przecież znam to na pamięć! Nic już tu nie wymyślę, nawet przez godzinę! Słusznie. Ja – rzeczywiście, nic. Ale Kto tu komu czyta słowo, pani mądralińska Małgorzato?

Bóg mi przeczytał. Mało tego. Pokazał wyraźnie: „Patrz, tu masz” – w autentycznej historii, jakich wiele. Przynajmniej w moim życiu. Mów rzadko o sobie! – przypomina mi znowu Ojciec Jordan. Więc – dla dyscypliny – kładę przed sobą jego Dziennik Duchowy. Może się przydać w tej opowieści.

Rzecz dzieje się w Krakowie. 15 minut jazdy tramwajem od Zakrzówka, gdzie parę lat później poznam Ojca Franciszka Jordana. Póki co, jeszcze nie wiem o jego istnieniu. Ściśle rzecz biorąc – nie chcę się dowiedzieć. Bo, raz po raz, ktoś mnie tam zaprasza, ale jakoś: „nie mam kiedy”. To taka dobra – i taka głupia! – wymówka. Taka sama zresztą jak: „to nie dla mnie”.

Właściwie mogę zlokalizować miejsce akcji mojej historii. Westerplatte. Ruchliwa ulica. A ja próbuję się podnieść z ziemi. Czuję, że kręci mi się w głowie. Na dodatek leci krew z nosa – potem na pogotowiu okaże się złamany. Boli mnie wszystko, bo niosłam ciężki plecak – spieszyłam się na pociąg. I wygląda na to, że spieszyłam się za bardzo. Nawet nie wiem, jak to się stało, że upadłam.

Próbuję stanąć na nogi. Ludzie mnie mijają. Podnosi mnie w końcu jakiś facet. Proszę, żeby podprowadził mnie kawałek do miejsca, gdzie wówczas mieszkałam. Słyszę: „Spieszy mi się”. A ja mieszkam na początku Starowiślnej, uszłam z tym plecakiem może trzy minuty…

Facet odchodzi, a pode mną chwieją się nogi. Robi mi się słabo. Łapię się muru jakiegoś budynku i próbuję iść, noga za nogą. Ledwo widzę na oczy, ale dostrzegam mijających mnie ludzi. Młodych i starych. Jedni zatrzymują na mnie wzrok, lecz idą dalej; inni uciekają oczami i odsuwają się ode mnie na bezpieczną odległość, w której nie będzie słychać ewentualnej prośby o pomoc. Dwie zakonnice wołają: „Jezus Maria!”. Pewnie to na widok tego krwawiącego nosa. I idą dalej. Nikt nie pyta, czy potrzebuję pomocy. A ja nie mam siły się nad tym zastanawiać.

Te 180 sekund z powrotem do akademika zajmuje mi pewnie z 15 minut. Nie wiem. Jakoś wracam, myję twarz, zaklejam nos – i idę na następny pociąg. To nie jest pierwszy mój upadek. W sumie – przywykłam. Ale i nie zmądrzałam na tyle, żeby nie dźwigać i się nie spieszyć, skoro nie wolno mi ani jednego, ani drugiego. Jordan przypomniałby: Twoim obowiązkiem jest poważnie troszczyć się o swoje zdrowie (DD II/25). Cóż, na wiele jego myśli wciąż reaguję z oporami. Nawet, jak mi się podobają.

Na dworcu trwa zażarta walka o dojście do drzwi pociągu, w którym nie ma miejscówek. Tłum podróżnych można wytłumaczyć – za chwilę Wszystkich Świętych. Nic dziwnego, każdy chce wyjechać w rodzinne strony. Nie ma więc szans, że usiądę. Stoję na korytarzu. Z plastrami na twarzy i podrapanymi dłońmi modlę się, żeby krew z nosa nie zaczęła mi znowu lecieć. Staram się nie myśleć, że nadal strasznie boli mnie głowa i w ogóle – co ja powiem w domu, moim nieco nadopiekuńczym (nie bez przyczyny, o której niżej) rodzicom? Nic się nie stało? Nie, tym razem to nie przejdzie.

Słyszę komentarze ludzi stojących obok na tym korytarzu. Dwóch biznesmenów w wypasionych garniturach i z laptopami w rękach zaczyna opowiadać dość niewybredne żarty. Śmieją się. Analizują (między sobą), co też mogło mi się przytrafić. O nie! Nie będę nikomu tłumaczyć, że równowagę tracę czasem z powodu niepełnosprawności. Nic nie mogę na to poradzić. Jasne – mogę uważać. To wszystko. Nie mam nawet odruchu wyciągania rąk, gdy „ucieka” jedna, czy druga noga. To się po prostu zdarza. Zwykle na tyle niespodziewanie, że dopiero po dotknięciu twarzą (zawsze twarzą) ziemi wiem na pewno: aha, znowu upadłam. Ojcze Jordanie, z tej pozycji strasznie ciężko zobaczyć, że Opatrzność Boża stworzyła mnie… (DD I/185). Jezus, upadając na drodze krzyżowej może potrafił, ale ja? Ja nie jestem Jezusem. Świętą Faustyną, wspominaną dwa dni temu w liturgii, która modliła się: „Jezu, przemień mnie w siebie, bo Ty wszystko możesz!” – też nie…

Chociaż stukot kół pociągu jest głośny, a ludzie teatralnie szepczą – słyszę, co mówią. Słyszę, jak mówią. Zagryzam wargi. Milczę, chociaż chciałabym krzyczeć. Nie wiem, gdzie patrzeć, ale chwilami podnoszę głowę wysoko i udaję, że jest mi zupełnie obojętne to, co o sobie słyszę. To nieprawda. Nie jest mi wcale obojętne. Boli mnie bardziej, niż ten złamany nos. Mam ochotę wygarnąć wszystkim komentującym, co o nich myślę. I… nie wygarniam. Ale myślę i to są okropne rzeczy. „Znieczulica” – to najlżejsze słowo, które przychodzi mi do głowy. Ewentualnie: Obojętność- obojętność ( DD II/21). W życiu już nie pomyślę, że Każde stworzenie jest drabiną do Boga! (DD I/49).

Niedaleko mnie stoi chłopak. Może jesteśmy w podobnym wieku, a może jest młodszy. Nie wygląda za dobrze. Nie wzbudza zaufania. Cały czas patrzy na mnie i moje bagaże. Aż zaczynam się bać i myślę o tym, że zaraz pewnie mnie okradnie.

Nagle podchodzi.
– Przepraszam, mogę pani jakoś pomóc?
Co? Pani? Pomóc? Staram się miło powiedzieć: „Nie, dziękuję”, ale spojrzeniem wysyłam mu chyba agresywny komunikat: „odejdź!”. Chłopak znika, przeciskając się przez ludzi. A ja – głupia – oddycham z ulgą, że portfel nadal mam w torbie. Wtedy jeszcze nie noszę w tej torbie Dziennika Duchowego w którym jest napisane: Nie okazuj nigdy, jak dalece to możliwe, nieufności wobec innych ( DD I/196)…

Chłopak wraca po jakimś czasie, znowu przeciskając się między stertami walizek i pasażerami, niezadowolonymi, że muszą go przepuszczać. Mówi, że znalazł dla mnie miejsce siedzące. Odprowadza do przedziału, niosąc moje bagaże. Wtedy zaczyna dzielić mój los, bo też staje się adresatem komentarzy. Śmiechy nie cichną. „O, dobrali się” – słyszymy oboje. Chłopak milczy, choć mam wrażenie, że zaraz się odwróci i dosadnie powie to, co ja sobie myślałam, ale nie powiedziałam. Pewnie nie zna Ojca Jordana i jego: Nie obawiaj się żadnych nieprzyjemności, gdy idzie o to, by pomóc człowiekowi, albo spełniać wobec niego uczynki miłosierdzia (DD I/56). A może właśnie zna…?

Ja siadam w przedziale, on stoi poza przedziałem. Nie rozmawiamy. Chciałabym mu coś powiedzieć, ale nie bardzo wiem co. Chce mi się płakać, już nie z bólu i zażenowania, chociaż czuję na sobie wzrok wszystkich pasażerów w tym przedziale. Nie rozumiem tych łez. To chyba poruszenie nieoczekiwaną dobrocią, jednak wciąż obecną w – chwilami nieczułym – świecie.

Do domu dojeżdżam bezpiecznie. Chłopak wynosi mi jeszcze plecak na peron i ledwo zdąża wsiąść z powrotem do pociągu. Uśmiecham się blado, wołam: dzięki! Nie odpowiada. Patrzy na mnie chwilę, pociąg odjeżdża.

Od tamtej mojej podróży PKP minęło niemal piętnaście lat, a ja cały czas mam go w pamięci – nieciekawie wyglądającego, obcego człowieka, który okazał mi miłosierdzie. I cały czas mam w pamięci moją łatwość w myśleniu o kimś źle. Jak Żydzi o Samarytanach i na odwrót. Bo myślałam źle o facecie, któremu się spieszyło, o tych, którzy mijali mnie z komentarzami na ulicy, o śmiejących się biznesmenach i o miłosiernym chłopaku, którego wzięłam za złodzieja. Już wiem, co powie na to Jordan: Traktuj bliźniego z taką samą miłością, jak gdyby to był sam Jezus Chrystus (DD I/56).

Zawsze gdy w liturgii jest ta Ewangelia – wspominam tamto zdarzenie. Gdybym nie była wtedy poszkodowaną, lecz świadkiem, gapiem – czy okazałabym miłosierdzie?

Modląc się za tamtego chłopaka, wyraźnie słyszę słowa Jezusa: Idź i ty czyń podobnie. A dzięki niechcianej medytacji na Ćwiczeniach Ignacjańskich uczę się od Ojca Jordana i jego duchowych dzieci, jak czynić podobnie wszystkim ludziom, w każdym miejscu, wszelkimi sposobami i środkami, którymi natchnie nas miłość Chrystusa.

*

Ciekawostka: Prawie cały ten wpis powstaje…w pociągu. Na tej samej trasie, co wtedy. Na dodatek jadę do domu z…Domu. Od Ojca Jordana, którego znam już nie tylko z obrazów. I do którego ciągle wracam – na szczęście – bez żadnych wymówek 🙂

Zdjęcie do wpisu: The good Samaritan heals the traveller, Nicolaes Roosendael, 1665. Źródło: Wikimedia Commons.

**

Historia o „miłosiernym samarytaninie” z pociągu została wcześniej opublikowana – w krótszej wersji – tutaj. I tylko tutaj:

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s